Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że spotkanie zespołu po koncercie to fajne przeżycie - Ingrid Jensen - rozmowa o muzycznym życiu i... nie tylko

Nie dziwcie się mojemu wyglądowi...
to było w zasadzie dokładnie dwa lata temu w Zatoce Sztuki w Sopocie...podczas Sopot Jazz Festiwalu...
i fantastyczna rozmowa z Ingrid Jensen, która we fragmentach prezentowana była w radiowym eterze ale w tej pełnej wersji - do czytania - nigdy i nigdzie...
Poznajcie wielką muzyczną osobowość - Ingrid Jensen...



Niezwykle utalentowana trębaczka, urodzona w 1966 roku w Vancouver, w Polsce jest dopiero odkrywana, choć od ponad dwóch dekad z powodzeniem występuje na festiwalach na całym świecie, odnosząc przy tym niejednokrotnie sukces. Ingrid Jensen. Poznałem ją w ubiegłym roku przy okazji ostatniej edycji Sopot Jazz Festiwalu, na którym zaprezentowała specjalny repertuar wspólnie z polskim triem prowadzonym przez Michała Tokaja. W 2003 roku została nominowana do prestiżowej nowojorskiej Jazz Journalist Association Award. Zdąrzyła wystąpić na wielu fanastycznie przyjętych płytach, m.in. „The Mosaic Project” Terri Lyne Carrington, Esperanza Spalding, Christine Jensen Orchestra czy ostatnim krążku Dianne Reeves „Beautiful Life”. Występuje solo lub z zespołami, na przykład Project O czy Nordic Connect. Za swój pierwszy album „Vernal Fields” wydany w 1995 roku otrzymała kanadyjską nagrodę Juno w kategorii Best Mainstream Jazz Album.
16 sierpnia 2014 roku zawitała do Polski po raz drugi, w ramach niezwykłego projektu Esperanza Spalding + na Solidarity Of Arts.


Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że spotkanie zespołu po koncercie to fajne przeżycie”.

Opowiedz na początek o drodze jaką przebyłaś, zaczynając od kanadyjskiej studentki muzyki, a kończąc na dołączeniu do grona trębaczy jazzowych światowego formatu.
Ingrid Jensen: To była wyjątkowo długa droga. To trwało wiele lat. Najpierw mieszkałam w Kanadzie, byłam nastolatką i cały czas się uczyłam. Później pojechałam na trzy lata do Berklee College of Music, gdzie otrzymałam stypendium. Kolejna przeprowadzka była do Kopenhagi i tam przez parę miesięcy studiowałam. Później pojechałam na rok do Nowego Jorku, gdzie zaczęłam studia gry na trąbce, ale także grałam w metrze i na ulicach. Następnie dostałam propozycję przeprowadzki do Austrii, na stanowisko wykładowcy w Konserwatorium – uczyłam tam przez prawie trzy lata. Po tym czasie wróciłam do Nowego Jorku skuszona bardzo atrakcyjnym kontraktem od wytwórni ENJA, poza tym Nowy Jork - to było miasto, w którym chciałam mieszkać. Od wczesnych lat osiemdziesiątych tak właśnie wygląda moje życie wypełnione ćwiczeniem, graniem, nauką, pisaniem, nagrywaniem. Reszta jest długą historią, która wpłynęła na rozwój mojego stylu. Wszystkie doświadczenia pomogły mi stać się tym, kim jestem teraz.
Czy Twoi rodzice byli muzykami?
Ingrid Jensen: Moja mama była fantastyczną pianistką. Grała muzykę klasyczną, ale kochała jazz – nie wierzyła, że potrafi go grać, ale uwielbiała go do tego stopnia, że niedługo przed odejściem, zaczęła improwizować. Zdała sobie sprawę, że cała muzyka, którą grała i której słuchała, mogła jej posłużyć jako narzędzie do improwizacji. Była bardzo muzykalna i grała naprawdę świetnie, czego byłyśmy z siostrą świadkami kiedy mieszkałyśmy w naszym domu rodzinnym.
Z tego co wiem, dorastałaś na ranczu.
Ingrid Jensen: Nie do końca. Miałam konia i byłam zafascynowana jazdą konną. Mieszkaliśmy na wsi na wyspie otoczonej szerokim Oceanem. Jeździłam więc konno na plażę, do lasu. Miałam niesamowite dzieciństwo. Nie byliśmy bogaci, ale wtedy też nie trzeba było mieć dużo pieniędzy, by pozwolić sobie na konia. W końcu jednak doszłam do momentu, w którym musiałam wybierać między grą na trąbce, a koniem. Trąbka wygrała.
Każdy spełniony muzyk może podzielić się historią w stylu: „Kiedy byłem mały, zdzierałem dosłownie każdą płytę winylową, jaka wpadła mi w rękę”.
Ingrid Jensen: Zdecydowanie tak. Mieszkałam na wyspie. W połowie lat osiemdziesiątych nie było w moim mieście sklepu muzycznego, więc do najbliższego musiałam płynąć łodzią. W ten sposób kupiłam Freddiego Hubbarda, Donalda Byrda i Clifforda Browna. Przywiozłam je do domu znów łodzią – to był w zasadzie prom, ale bardziej podobny do łodzi – i cały czas ich słuchałam. Tak samo jak radia. Kiedy dorastałam, mieliśmy w Kanadzie fantastyczną stację radiową. Włączałam ją na całą noc kładąc się spać. Zasypiałam przy dźwiękach Clarka Terry’ego, Dizzy’ego Gillespie, Milesa Davisa.
Jak to było: grałaś już będąc w szkole i później zdecydowałaś, że pójdziesz do Berklee? Czy był ktoś, kto Cię do tego namówił?
Ingrid Jensen: Tak, doradzało mi to paru bardzo dobrych muzyków: Phill Woods, Tom Harrell, Hal Galper, a także Bobby Shew. Oni wszyscy byli na letnim obozie niedaleko Vancouver, w którym brałam udział. Miałam wtedy jakieś siedemnaście lat. Usłyszeli jak grałam i uznali, że powinnam pojechać na wschodnie wybrzeże, gdzie mogłabym kontynuować naukę w bardziej sprzyjającej atmosferze. Byli sławni, więc ich posłuchałam – wiedziałam, że to dobry pomysł. Oprócz sławy mieli też niezwykły talent, wszystkich ich uwielbiałam.
Grałaś z Phil Woods Quintet?
Ingrid Jensen: Nie, nie grałam z nimi – uczyli nas podczas obozu, o którym mówiłam. Słyszeli jak grałam. Później rzeczywiście grałam, ale bardzo mało i okazjonalnie z Halem Galperem i Artem Farmerem
Tak sobie myślę, że masz wielki komfort i, że nie musisz się martwić o to, że Twoja muzyka pokrywa się kurzem na czyimś strychu i że już nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego.
Ingrid Jensen:. Tak, to prawda. To dlatego, że robię swoją muzykę niezależnie. Niektóre wydawnictwa, z których korzystają moi koledzy po fachu, wydają płyty, wcale ich nie sprzedają – i to wszystko. Później taki materiał trafia do kosza i już nikt o nim nie słyszy. Dlatego większość swoich płyt wydałam w firmie ArtistShare. To niezależne wydawnictwo, które sprawia, że sztuka żyje nie tylko przez wypuszczanie płyt na rynek, ale też przez bliskie kontakty z artystami i umiejętne ich promowanie. To świetna strategia na przyszłość, ale także i na chwilę obecną. Chyba wszyscy zaczynają swoje poszukiwania konkretnych muzyków od internetu. Tak naprawdę jest już bardzo niewiele sklepów z płytami CD i z winylami. Myślę więc, że posiadając kontrolę nad swoim materiałem jestem w stanie uchronić go od zapomnienia.
Do swojej najnowszej płyty zaprosiłaś siostrę.
Ingrid Jensen: Tak, moja siostra pojawia się na tej płycie. Nagrała też album ze swoim zespołem. Poza tym wydała dwie płyty z orkiestrą – są naprawdę piękne.
Jak wam się pracowało nad tą płytą?
Ingrid Jensen: Współpracowałyśmy z pianistką Maggi Olin, czyli na płycie zagrałam ja, moja siostra Christine, mój mąż John na bębnach, na basie Szwed Mattias Welin, a zespół nazwaliśmy Nordic Connect. Dawno nie graliśmy, ale mamy na koncie parę płyt i tras, wszyscy tworzymy nasz materiał i organizujemy sobie własne warsztaty. Inspirujemy się wzajemnie, wspieramy i zachęcamy do rozwijania swoich pomysłów. To tak naprawdę prawdziwy zespół. Płytę „At Sea” nagrałam z jednym z moich ulubionych pianistów, Geoffrey Keezerem. Z kolei Lage Lund jest niezwykłym gitarzystą – jeśli jeszcze go nie słyszałeś, to zrób to natychmiast. Tę płytę wydałam sama z własnych środków. Będąc liderem zespołu, postawiłam wszystko na jedną kartę, ale opłacało się – wyszło świetnie.
Czym przede wszystkim wyróżnia się Twój ostatni album?
Ingrid Jensen: Ta płyta brzmi jak kwartet ze mną jako liderką i resztą zespołu budującą dźwięki na podstawie tego, co gram. Są też na niej dwie melodie Geoffa Keezera – można więc powiedzieć, że powstała na zasadzie współpracy. Zespół Nordic Connect jest nieco inny. Tworzy go czterech różnych kompozytorów, z których każdy wnosi swój wkład. To taki duży zespół.
Jak na przestrzeni lat oceniasz zmiany zachodzące na nowojorskiej scenie jazzowej? Czy według Ciebie stawia przed muzykami nowe wyzwania?
Ingrid Jensen: To dobre pytanie. Dla mnie zmieniła się znacząco. Żyję tam od wczesnych lat dziewięćdziesiątych i mam porównanie z tym, czego doświadczałam wcześniej. Było bardziej ulicznie, o ile mogę użyć takiego określenia. Mimo, że grałeś w klubie, wydawało ci się, że grasz na ulicy. Uliczna muzyka przenosiła się do klubów. To najlepszy przykład, jakim mogę opisać te różnice. Ludzie wszystkim się ze sobą dzielili, przekazywali sobie informacje, byli otwarci, a publiczność chętna i szczerze zainteresowana. Istniało wtedy silne poczucie wspólnoty – rzucało się hasło do grania i wszyscy to robili, bo muzyka nie miała tak wyraźnej tożsamości jak dziś. Mam na myśli podziały na scenę smooth jazzową czy współczesną, która jest tak trudna, że nikt jej nie słucha prócz muzyków, którzy ją wykonują. Z czasem wszystko stało się bardziej złożone. Myślę, że po trosze jest to efektem coraz większych trudności w założeniu zespołu, wyruszeniu w trasę. Muzycy nie mają wsparcia w festiwalach, które chcą wielkich nazwisk i tłumów które mają przyciągnąć, zamiast wielu nowych, wschodzących wykonawców potrzebujących takich okazji. Wydaje mi się też, że ilość absolwentów szkół muzycznych nasyciła rynek. Kiedyś grało się koncerty w restauracjach za 150 dolarów. Dziś zespoły zagrają za 50 dolarów i obiad, byle tylko wystąpić. Starsze pokolenie zostało trochę odcięte przez to młodsze, które zgodzi się zagrać prawie za darmo. Ostatnią rzeczą, jaką bym dodała do tego obrazu, to sale koncertowe, których jest coraz mniej. Przed atakiem na WTC było ich znacznie więcej.
Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że coraz mniej ludzi słucha dziś jazzu?
Ingrid Jensen: Nie. Wydaje mi się, że właśnie więcej ludzi go słucha, bo internet uczynił go łatwiej dostępnym. Na YouTube jest większość najwartościowszej muzyki. Myślę jednak, że zaczynamy tracić młodszych słuchaczy. Potrzebujemy większego wsparcia ze strony stacji radiowych, szkół i wszelkich instytucji związanych z muzyką. Musimy dotrzeć do młodych ludzi i wyciągnąć dzieciaki z domów, by nas posłuchały, bo kiedy jest publiczność – muzyka nie umiera. Niestety, w rzeczywistości wygląda to tak, że mamy garstkę ludzi, którzy słuchają jazzu, a później mamy tę samą garstkę, ale starszą. Dziś jazz stał się bardziej hermetyczny – mogłabym to porównać do zamkniętego klubu. Ja staram się, żeby moja muzyka była bardziej przystępna, żeby można było znaleźć w niej jakąś opowieść . Chcę też dzięki niej więcej komunikować i przemycać elementy folku, bo to tak naprawdę jest muzyka folkowa. Najbardziej jednak potrzebujemy teraz wsparcia rządowego i silnej społeczności jazzowej; takiej, z której wyrosłam ja i Diana Krall.
Jak myślisz, dokąd zmierza muzyka jazzowa? W którym miejscu znajdzie się za dziesięć lat?
Ingrid Jensen: Nie wiem. Myślę, że powinniśmy traktować tę sprawę z dnia na dzień i dołożyć wszelkich starań, by przyciągnąć jak największe grono słuchaczy, którzy będą wiedzieli po co i jak słuchać jazzu. Trzeba więc utrzymywać wysoką jakość muzyki, ale też nie trzymać się ślepo gatunku. Do jazzu napływa wiele elementów popu i światowego nurtu. Wielu muzyków wykorzystuje zmienne tempo, używa różnych dziwnych instrumentów – sama na jednej ze swoich płyt wykorzystałam elektronikę, żeby nieco ubarwić dźwięki. Taki zabieg tak naprawdę też jest już przestarzały, więc nawet nie mam się czym chwalić. Sposób gry zależy w głównej mierze od tego, co chcesz opowiedzieć i jak bardzo zależy ci na tym, żeby publiczność do ciebie wracała i chciała więcej. Wydaje mi się, że rozwój sceny jazzowej będzie zależał od stopnia zmęczenia i znudzenia słuchaczy tym, co znajdą w internecie, a także od tego, na ile będą zdeterminowani by wstać i wesprzeć żywą muzykę, pójść na koncert i być publicznością. Bez publiczności to wszystko umiera. Dla mnie najważniejsza jest jej obecność, odczuwanie na scenie jej emocji. Mam nadzieję, że w końcu potęga technologii się załamie, a ludzie będą nią już tak zmęczeni, że poczują potrzebę zobaczenia zespołu na żywo, zaangażowania się w słuchanie, klaskanie, zachęcanie zespołu do dalszego działania. Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że spotkanie zespołu po koncercie to fajne przeżycie. Wszystko inne stoi w dalszej kolejności: radio, telewizja, internet – najważniejsze są emocje i doświadczenia. Tutaj powinno chodzić o czynny udział, o to, żeby ludzie widzieli jak marszczę twarz kiedy gram, jak zespół się wygłupia i jak w różnych miejscach na ziemi dzieli się swoją muzyką. Chodzi o odczuwanie wspólnoty.
Współpracowałaś z Michałem Tokajem. Pomówmy jeszcze o tym.
Ingrid Jensen: To był pomysł Adama Pierończyka. On to wszystko ustawił, ale pomysł był wspaniały. Muzyka, którą zagrałam na scenie w Sopocie była ekscytująca, nie tylko dlatego, że Michał świetnie brzmi w swoim trio. Michał pracuje nad muzyką, wnosi pomysły i doskonale się z nim pracuje. A taki sposób tworzenia najbardziej lubię.

Dziękuję Tobie za poświęcony czas.
Ingrid Jensen: A ja dziękuję polskiej publiczności za piękną atmosferę i przyjęcie.

Komentarze

Nowsza Starsza