Kiedy obejrzałem pierwszą część „Nimfomanki”,
absolutnie dałem uwieść się problemowi. Główną postać, w którą wcieliła się
Charlotte Gainsbourg, jej życie i ciągłe poszukiwanie spełnienia naprawdę mogły
wzruszyć. Nie zdradzając jednak zakończenia, napiszę tylko, że w drugiej odsłonie
a w zasadzie finalnej części obrazu, moje zainteresowanie, współczucie a nawet żal
przerzuciłem na zupełnie inną postać. Na filmowego spowiednika chorej kobiety,
niech to wystarczy.
„Bo to zła kobieta była” aż ciśnie
się na usta ale w zestawieniu z mężczyzną, który całe życie nie doświadczył
aktu erotycznego z kobietą a gdy chce się otworzyć, inni stwierdzą – wykorzystać,
tę swoistą famme fatale dla prywatnych potrzeb…spotyka go absolutnie okrutna
kara.
Myślę, że mamy tu do czynienia z
klasyczną metonimią, zamiennią w sferze uczuć, obserwacji, wspomnianego współczucia
ale i żalu.
Zresztą ta druga część „Nimfomanki”
ostatecznie rozczarowuje, jest płytka, wiele momentów jest nie pogłębionych a
zepchnięcie bohaterki poza społeczny margines, także w sferze pracy, to taki
prosty i nieco dla mnie wyświechtany model.
Perwersja, sadomasochizm objawia się
tu w moim odbiorze w mikroskopijnych drobinkach. Owszem trzy starsze panie opuściły
seans przed końcem (pokaz prasowy), jednak zakładam znużone bardziej i
rozczarowane niż zgorszone. Bo te węzły rwące cztery litery Gainsbourg chyba aż
tak straszne nie były. Przypomina mi się
„Złe wychowanie” Almodovara. Z tym porównaniem, Von Trier przepada.
Reasumując, kto zobaczył część
pierwszą, drugą musi także zgłębić by móc wyrobić sobie na całość pogląd. Ale
jak pierwsza odsłona absolutnie mnie zniewoliła, tak druga z tych więzów
bezlitośnie wyrwała.
Na deser z napisami końcowymi
dostajemy „Hey Joe” w interpretacji Charlotte Gainsbourg, zatem choć tyle lub aż tyle.
Prześlij komentarz