Jolanta Kossakowska- uparta wędrowniczka - wywiad


Jedna z najważniejszych postaci folkowej sceny made in Poland. W tym roku wydała dwie płyty- debiutancki solowy album oraz z powracającym na muzyczny rynek zespołem Mosaik.

Niestrudzona marzycielka, podróżniczka, uwielbia jazdę na rowerze. Przed laty o „mały włos” wystąpiła w Oslo. Grała na festiwalu Roskilde. Zapraszam na spotkanie z Jolantą Kossakowską i nasz wywiad rzeka.


(…) ten album nie musi być doskonały, żeby podobać się wszystkim”


Adam Dobrzyński: Znana jesteś z zespołowej współpracy. I to od lat. Do tej najważniejszej w Twojej muzycznej biografii, przejdziemy nieco później. Wydać solowy album to jednak zupełnie inne doświadczenie



Jolanta Kossakowska: Wydać album solowy to wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za swoją muzykę, nie dzielić tej odpowiedzialności z nikim. Spory ciężar i bardzo kusząca wolność. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy myślałam o tym, jak opiszę moją muzykę na okładce płyty. Starannie dobierałam słowa, ale mogłabym napisać cokolwiek. Nikt nie zrobiłby tego trafniej, bo tylko ja wiem - lub myślę, że wiem - co chcę tymi dźwiękami i słowami opowiedzieć. Dla mnie album solowy to głębokie i osobiste doświadczenie. Tak jakoś się składa, że wybieram zwykle trudne samotne ścieżki pod górkę. Jak już wreszcie dotrę na szczyt tej mojej góry, to jestem bardzo szczęśliwa. Piękne widoki, satysfakcja, dużo historii, które wydarzyły się po drodze i które mogę w sobie przekuwać na nową muzykę. I wspaniałych ludzi zdarza mi się spotykać po drodze.



Adam Dobrzyński: Długo zbierałaś materiał na „Solówę”, całe 20 lat !!!



Jolanta Kossakowska: Materiał na ten album rodził się rzeczywiście przez dwie dekady. Marzyłam, żeby go wydać znacznie wcześniej, ale udało się dopiero za trzecim razem. Za pierwszym brakowało mi jeszcze doświadczenia, za drugim było już bliżej, bo powstało wtedy sporo nagrań, ale zbyt mało miałam wtedy wiary w siebie i odwagi. W końcu w 2023 roku zdecydowałam, że nie ma na co czekać. Przez lata bycia na scenie i bolesnych przerw w graniu przestałam się bać oceny ze strony innych ludzi. Cieszę się, że „Solówę” wydałam właśnie teraz, na swoich warunkach, zadowolona z brzmieniowego efektu, z poczuciem, że ten album nie musi być doskonały, żeby podobać się wszystkim. Wystarczy, że po prostu wyszedł na świat z mojego serca i trzewi.

Adam Dobrzyński: Na Twój solowy debiutancki album- podkreślmy słowo – debiutancki trafia 11 Twoich kompozycji. Jak dokonywałaś selekcji tych nagrań z pewno przepastnego worka tych, które do tej płytowej koncepcji, nie pasowały.



Jolanta Kossakowska: Wybierałam utwory, które były mi najbliższe, i kiedy już miałam trzon płyty, to zobaczyłam, że potrzebuję jeszcze nowych utworów, żeby dopełnić całość. Przez 20 lat człowiek się zmienia. Są takie uczucia i kwestie, wokół których nieustannie się krąży, ale też nie da się ustać w miejscu. Wyszła z tego opowieść bardzo różnorodna stylistycznie, muzycznie. Początkowo koncepcja była taka, żeby niemal w każdym utworze towarzyszył mi inny muzyk, ale okazało się to o tyle nierealne, że finalnie niektóre utwory aż się prosiły o bogatszy aranż, a inne o prostotę. W niektórych utworach jestem zupełnie sama, solo. Zmiana koncepcji w trakcie nagrywania wydaje mi się bardziej pociągająca niż kurczowe trzymanie się planu.

Jest też tak, że „Solówa” stanowi podsumowanie – takiej mnie, jaką byłam i wciąż trochę jestem, i tego, co chciałam i wciąż chcę powiedzieć. Ale jednocześnie już chcę iść dalej w nieznane, pisać nowe piosenki, słyszeć w głowie nową muzykę i opowieści. Ten album domyka jakiś bardzo długi etap i jest pełnym ciepła pożegnaniem, żeby móc zacząć od nowa, powitać to, co nadejdzie.



Adam Dobrzyński: Czy pisząc piosenki, komponując w przeszłości, wiedziałaś, ze trafią one na ten album, nie chciałaś ich wykorzystać w innej muzycznej przestrzeni, wcześniej ?


Jolanta Kossakowska: Piosenki nie powstawały od razu z myślą o albumie. Każda z nich to oddzielna historia, która długo dojrzewała, zanim się pojawiła w muzycznej oprawie. Było wręcz tak, że w momencie, gdy po raz drugi zarzuciłam pomysł wydania swojego solowego debiutu, w roku 2017, stwierdziłam, że skoro nie mam sił na rzeczy wielkie, to będę robić mniejsze projekty. I wtedy powstał przepiękny teledysk do mojej piosenki „Traumlied”. Anna Błaszczyk, z którą często współpracuję, bo to jest niesamowita osoba, stworzyła unikalny w klimacie obraz do piosenki, która mi się przyśniła. Podobnie w przypadku piosenki „Camino blues”, która została nagrana w najcięższym momencie pandemii, to była niezależna kompozycja. Wykonywałam ją podczas koncertów duetu Fragile, z towarzyszeniem fideli średniowiecznej i afrykańskiej harfy ngoni.


Adam Dobrzyński: Co musi się zadziać w Tobie jako kobiecie, twórcy, by finalnie powstał tekst.


Jolanta Kossakowska: Piosenki przychodzą do mnie same. Noszę w sobie jakieś słowa, zdania, myśli, aż przychodzi moment, gdy siadam i staram się dopracować tekst. Czasem słowa wypływają z melodii, która mnie prześladuje, dopóki z tego materiału nie stworzę piosenki. Te moje utwory są jak kamień w bucie – nie dają mi spokoju, póki czegoś z nim nie zrobię. Niekiedy trafiam na perły i wtedy jestem gotowa pokazać je światu. Kamienie w butach uwierają, ale dzięki temu nie dają o sobie zapomnieć i zmuszają do działania.

A tak na poważnie, to czasem jest tak, że coś mnie głęboko poruszy. Noszę to w sobie długo, nie wiem, co z tym począć, aż wreszcie pojawiają się odpowiednie słowa i dźwięki. Wtedy już wiem, co robić.



"Opowiadam o miłościach i o końcach tych miłości, o wędrówce, bez której nie potrafię żyć, a przede wszystkim o tych momentach, które zmieniają życie".



Adam Dobrzyński: Jakie historie opowiadasz na „Solówie”.


Jolanta Kossakowska: „Solówa” jest próbą zmierzenia się z samą sobą: z prawdą o sobie, ze strachem, z wątpliwościami, z zachwytami i z całą masą emocji. Okładka powstała według mojego pomysłu – to zdjęcie, na którym widać głównie moją twarz i ręce uzbrojone w rękawice bokserskie. W tej bojowej postawie uchwyciła mnie Marina Lapina, a całość opracował graficznie mój wydawca Michał Czachowski. Pomyślałam sobie, że mam dość półśrodków, że chcę opowiedzieć o sobie ze szczerością i bez cukrzenia, wierząc w to, że istnieją słuchacze, z którymi mogę się w taki sposób podzielić moim osobistym światem. Opowiadam o miłościach i o końcach tych miłości, o wędrówce, bez której nie potrafię żyć, a przede wszystkim o tych momentach, które zmieniają życie. Pojawiają się i fiordy, które kuszą, żeby rzucić się bez strachu w zimną toń, i balustrada balkonu, z której można wykrzyczeć ważne słowa, i lustro, które czeka, żeby je znów odsłonić, i droga, która nawołuje, obiecując wielki spokój.


Adam Dobrzyński: Na ile są to Twoje myśli, obserwacje a na ile luźne metaforyczne ocenienie rzeczywistości, realnych zdarzeń.


Jolanta Kossakowska: Trudno mi to ocenić. Wiem tylko, że to są opowieści, które ze mną współgrały – to historie niekoniecznie moje, bo czasem zaczerpnięte skądś, ale oswojone i bliskie, jak na przykład „Chmiel”, napisany na podstawie tradycyjnych pieśni weselnych – tekstowo będący cytatem archaicznych utworów, za to muzycznie bardzo mój. To, co chcę w nim opowiedzieć, znajduje się głównie pod warstwą dźwiękową. Przy czym, mam w głowie często słowa Grzegorza Kazimierczaka, z piosenki zespołu Varieté: „I tak wszystko to, co daję, biorę z siebie / Żadnych nowych obrazów z zewnątrz”. „Solówa” z pewnością opowiada świat subiektywnie.


Adam Dobrzyński: Która z kompozycji jest najstarszą, która powstała najbliżej kwietniowej premiery albumu.


Jolanta Kossakowska: Najwcześniej powstała chyba „Haneczka”. Jeszcze w czasach, kiedy poznawałam folklor bałkański i gdy chóralnie śpiewane pieśni bułgarskie przyprawiały mnie o dreszcze. Pamiętam nawet spontaniczne wykonanie, gdy zaśpiewałam „Haneczkę” wraz z kolegami śpiewakami, którzy stali wokół mnie i cierpliwie trzymali burdonowe nuty, czekając, aż wykończę każdą z długich fraz.

Najmłodszą piosenką jest „Spalona ziemia” i to właśnie ten utwór z „Solówy” jest chyba najczęściej grany w radiu. Ta piosenka utrzymała się nawet przez kilka tygodni na liście przebojów Radia Opole, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo na żadne listy przebojów jej nie szykowałam.



Adam Dobrzyński: Prócz śpiewania i gry na skrzypcach na płycie korzystasz z fideli średniowiecznej, wiolonczeli i ukulele. To bardzo wszechstronne. Który z instrumentów jest Tobie najbliższy, z którym jesteś najbardziej zżyta ?


Jolanta Kossakowska: Z każdym z tych instrumentów jestem związana emocjonalnie. Na skrzypcach gram od dzieciństwa, na wiolonczeli nauczyłam się grać niedawno, na tyle, żeby móc sobie w prosty sposób akompaniować. Uwielbiam brzmienie wiolonczeli. Fidel średniowieczna oczarowała mnie i uratowała jako muzyka w momencie, kiedy już myślałam, że porzucę ten zawód na zawsze. Odkąd pracuję w teatrze dla dzieci, gdzie muzycy grają po prostu „na wszystkim”, nie mam oporów przed chwytaniem tego, co mam pod ręką, żeby tworzyć muzykę.


Adam Dobrzyński: Ukulele stało się bardzo modne w ostatnim czasie. Jak zaczęła się Twoja miłośc do tego instrumentu. Czy jest on trudny w nauce i opanowaniu?


Jolanta Kossakowska: Ukulele kupiłyśmy sobie w prezencie imieninowo-urodzinowy z moją córką. To taki instrument, z którego prostymi środkami można wyczarować zadowalający akompaniament. Najlepiej idzie mi gra na instrumentach, które mają maksymalnie pięć strun. Gitara czy harfa, gdzie strun jest więcej, stanowi już dla mnie wyzwanie.



Adam Dobrzyński: Fidel Średniowieczna to dopiero wyzwanie. Opowiedz proszę o tym instrumencie i Twojej na nim grze.


Jolanta Kossakowska: Fidel średniowieczna jest podobna do skrzypiec, dlatego była dla mnie naturalnym wyborem. Te instrumenty rekonstruuje się współcześnie na podstawie dawnych ilustracji czy rzeźb. Nie wiadomo do końca, jak brzmiały fidele. W ogóle możemy się tylko domyślać, jak mogła brzmieć muzyka dawna. Kształt i konstrukcja fideli oraz jelitowe struny sprawiają, że jej dźwięk różni się od dźwięku skrzypiec, jest bardziej chropowaty, inaczej wybrzmiewa. Nawet kształt i wyważenie smyczka jest inne. Muzyką średniowieczną zachwyciłam się ponad 20 lat temu i z wielką pasją się jej uczyłam. Jednak prawdziwym przełomem było dla mnie odkrycie, że muzyka dawna i tradycyjna mają ze sobą wiele wspólnego, pod różnymi względami. To właśnie na styku tych dwóch estetyk zaczęła się moja przygoda z opracowywaniem i komponowaniem muzyki. Zaczęłam pisać swoje piosenki, do których akompaniowałam sobie na fideli, jak średniowieczni trubadurzy. Na tym pograniczu muzycznych światów zaczął tworzyć i funkcjonować mój zespół Mosaik, w ramach którego wkroczyłam na scenę folkową. Na pierwszej płycie zespołu pt.„Ludovava” nie ma skrzypiec – są fidele i gęśle.


Jolanta Kossakowska podczas występu w Wellington w Nowej Zelandii



Adam Dobrzyński: „Solówa” to jednak grono fantastycznych muzyków, których zaprosiłaś do współpracy. Opowiedz proszę o nich.


Jolanta Kossakowska: Sama nie wiem, jak udało mi się dokonać takiego cudu, ale na „Solówie” zagrały ze mną prawdziwe gwiazdy. Brzmienie części utworów wzbogacił Paweł Zalewski, grający na wiolonczeli barokowej. To muzyk wszechstronny. Wykonuje muzykę dawną (gra również na violi da gamba), rockową (koncertuje m.in. jako basista z Natalią Przybysz i Anią Rusowicz) i alternatywną – ja jestem fanką jego zespołu Alters. Gitarzysta Przemysław Piłaciński jest kojarzony bardziej z muzyką eksperymentalną, psychodeliczną i mocnym uderzeniem (Syrbski Jeb, Signal to Noise Ratio). Przemek był też jednym z realizatorów i odpowiada za ostateczny kształt brzmieniowy mojego albumu. Towarzyszy mi w koncertowych wykonaniach „Solówy”. Na trąbce zagrał Michał Michota, znany z grającej reggae formacji Dubska. Z Michałem zaprzyjaźniliśmy się, kiedy graliśmy razem w post punkowym projekcie Pochwalone. Prawdziwą perłą mojej płyty jest Patrycja Betley, wspaniała multiperkusjonistka, związaną ze sceną folkową i jazzową. Koncertuje jako solistka i pojawia się u boku takich wykonawców, jak Leszek Możdżer, Karolina Cicha czy Kayah. Ponieważ uwielbiam instrumenty etniczne, to nie mogło na „Solówie” zabraknąć brzmień ze świata. W piosence „Czy to już?” słychać solo harmonium. Na tym przywiezionym z Indii instrumencie zagrała Maria Białota - udzielająca się w Warsaw Gamelan Group, ale też w psychodeliczno-rockowej grupie Signal to Noise Ratio. W finałowym utworze zabrzmiał kanun, czyli turecka cytra, na której zagrała Magdalena Tejchma, obecnie dziennikarka muzyczna mocno zaangażowana w muzykologiczne badania terenowe w różnych częściach świata.


Adam Dobrzyński: Twój debiut przypada na rok gdy niewiele po premierze solowego albumu, Twój rodzimy zespół Mosaik zameldował się po ośmiu latach fonograficznej ciszy, zupełnie nową płytą. Opowiedz proszę o niej


Jolanta Kossakowska: Mosaik powrócił w 2023 roku do studia, i to nie byle jakiego, bo do S4 w Polskim Radiu, po kilkuletniej przerwie w nagrywaniu i koncertowaniu. Pomysł na nowy album chodził za mną od bardzo dawna, ale sprzyjające okoliczności pojawiły się dopiero w zeszłym roku. „Żar” wypełniają kurpiowskie pieśni o miłości lub nasze kompozycje oparte na utworach z repertuaru wspaniałej śpiewaczki Walerii Żarnoch. Ich przewodnim tematem jest miłość. O ile nagrania poszły znakomicie, tak z wydaniem płyty były perturbacje. Ostatecznie z początkiem tego roku zdecydowałam, że pójdę za ciosem i wydam dwie płyty niemal w tym samym czasie. Kiedy grałam koncert premierowy „Solówy”, prace nad „Żarem” były już na ukończeniu. Udało mi się to dźwignąć.


Adam Dobrzyński: „Żar” to nowy etap w twórczości Mosaika. Co tym albumem chcecie powiedzieć. Na co zwrócić uwagę?


Jolanta Kossakowska: Jak już mówiłam, „Żar” to album o miłości, powstał z mojej tęsknoty, z potrzeby serca. Głos Walerii Żarnoch i jej pieśni bardzo mnie poruszały już w czasach studiów. Dobrze, że ta płyta powstała dopiero teraz, bo mam poczucie, że w międzyczasie dojrzałam do zaśpiewania tych pieśni własnym głosem i do dialogu z tradycją. O miłości kurpiowskiej opowiadamy z Mosaikiem po swojemu, naszym językiem, naszą wrażliwością. Ten album mocno nawiązuje pod wieloma względami do naszej debiutanckiej płyty „Ludovava” z 2010 roku. Przyznam, że stęskniłam się właśnie za tym brzmieniem, z początków istnienia zespołu. „Żar” pięknie łączy w sobie początki i końce.


Adam Dobrzyński: Jolu, uwielbiasz podróże, odkrywanie nowych miejsc, czasem zupełnie są to prywatne niemuzyczne wycieczki. Gdzie w tym roku zaprowadziła Ciebie turystyczna ciekawość.


Jolanta Kossakowska: W tym roku wróciłam na bezdroża Hiszpanii, którą od zawsze mam w sercu i do której wciąż wracam. Od lat przemierzam ten kraj głównie na piechotę z plecakiem. Wiosną byłam w Andaluzji, skąd woła mnie moja muzyczna pasja – flamenco. A teraz wróciłam dopiero co z wędrówek po górach w Kraju Basków, Kastylii i Asturii. Zawsze mam jakieś zaskakujące przygody. Na przykład w pewnej maleńkiej wiosce na szlaku San Salvador podczas rozmowy z właścicielem baru okazało się, że intrygujący instrument wiszący nad wejściem jest nie tylko dekoracją, ale to autentyczny stary rabel, asturiańska wiola, na której gra się w tym regionie od średniowiecza. Ten egzemplarz należał do ojca mojego rozmówcy, zaś on sam też gra. Nie muszę chyba dodawać, że porozmawialiśmy długo jak muzyk z muzykiem. Wyszłam obdarowana podręcznikiem do nauki gry na rabelu, gdybym planowała zacząć karierę rabelistki.


Adam Dobrzyński: Wiem, ze podróżowałaś rowerem po Danii, koncertowałaś w Kopenhadze. Opowiedz proszę o tym.

Jolanta Kossakowska: W Danii byłam kilka razy. Wspaniale się tam jeździ na rowerze. A koncert udało mi się zagrać w Roskilde i kilku innych miejscach. Pierwszy raz trafiłam tam nieoczekiwanie, chyba w 2009 roku, zaproszona do udziału w projekcie Baltic Masters, w ramach którego wraz z innymi muzykami z krajów położonych nad Morzem Bałtyckim stworzyliśmy wspólnie repertuar i zagraliśmy kilka koncertów. Zostały mi przemiłe wspomnienia i znajomości, bo miałam wtedy przyjemność występować z muzykami, którzy teraz są gwiazdami folku, m.in. z Emilią Amper czy Maiją Kauhanen. Bardzo ciepło wspominam też mój solowy koncert na półwyspie Helnaes na Uniwersytecie Ludowym. To był jeden z pierwszych koncertów, na których odważyłam się wykonać swoje kompozycje na skrzypce solo. Publiczność słuchała z wielką uwagą i przyjęła bardzo życzliwie moją muzykę. A potem był długi wieczór pełen ciekawych rozmów.


Adam Dobrzyński: Co spodobało się Tobie w Danii najbardziej?


Jolanta Kossakowska: W Danii raczej unikałam wielkich miast. Zachwyciły mnie krajobrazy i przestrzenie, zwłaszcza te na Bornholmie. Jest tam też miejsce zetknięcia płyt tektonicznych, które bardzo działa na wyobraźnię. Jestem też pod wrażeniem tego, jak duńska kultura tradycyjna, w tym muzyka, jest dobrze udokumentowana i doceniana przez Duńczyków. Kontakt z młodymi muzykami, którzy jak z rękawa sypali pięknymi dawnymi melodiami i z odwagą i werwą aranżowali po swojemu muzykę tradycyjną, był dla mnie inspirujący. A poza tym, co tu kryć, mam słabość do muzyki skandynawskiej.


Adam Dobrzyński: Smaki, kolory, odkryte w Skandynawii to…


Jolanta Kossakowska: Kolor nieba przesłoniętego chmurami, legendy Wikingów zasłyszane z ust pewnej siwowłosej hipiski, granatowe morze zimową porą, wiatr, który sprawia, że wysokie, złote trawy falują jak morze. I melodie, które są grane nieprzerwanie od setek lat.


Adam Dobrzyński: Jak oceniasz ludzi, których tam spotkałaś. Planujesz tam wrócić, a może do Norwegii, poznać Oslo?


Jolanta Kossakowska: Podróż to krajobrazy i ludzie. Ja mam szczęście, że spotykam na swojej drodze wielu ciekawych ludzi. Zwłaszcza długie rozmowy, muzykowanie albo wspólna wędrówka jest okazją do wyjątkowych spotkań. Dawno temu niemalże zagrałam koncert w Oslo. Było blisko, ale to się nie wydarzyło. Jeszcze nie dotarłam w swoich podróżach do Norwegii. Myślę, że wszystko przede mną, a przynajmniej – jeszcze wiele szlaków, opowieści i muzyki.


Adam Dobrzyński: Dzięki za rozmowę


Komentarze

Nowsza Starsza