To jakie do tej pory publikowałem wywiady na blogu?
Z Richardem Boną, Marcusem Millerem, Piotrem Sonnenbergiem z Vincenta, duetem Nun, Fredriką Stahl, Trilokiem Gutru, Mircea Tiberianem i Ingrid Jensen.
Dziś coś spod rockowej strzechy.
19 kwietnia w Warszawie a dzień później w Krakowie miał zagrać dwa koncerty. Miałem się z nim jakoś spotkać niewiele wcześniej, w jednym z warszawskich hoteli. Do wymienionych koncertów z powodu żałoby narodowej (2010 rok) nie doszło ale do myślę ciekawej rozmowy, zdecydowanie tak. Której fragmenty dziś przypominam.
Eric Martin - zespół Mr Big, to było nasze spotkanie na rok przed comebackiem jego zespołu i wydaniem świetnej płyty "What If...".
Adam Dobrzyński: Mr.Big powraca to już
fakt. Ale zastanawiam się, co robiłeś przez ostatnie lata.
Eric Martin: Ten czas nazwałbym, przed
Mr. Big, można by rzec w skrócie PMB, czyli Przed Mr. Bigiem. Byłem
zmuszony występować jako solowy artysta. Dużo podróżowałem
swoim vanem, wygodnie siedząc na swoim fotelu siedzeniu. Wbrew
pozorom takie podróżowanie przez dwanaście miesięcy jest bardzo
trudne, myślę, że dla reszty chłopaków z zespołu także. Owszem
jest to swego rodzaju sposób na życie, ale dla mnie mimo takiego
luksusu, nie jest to łatwe, w domu czeka na mnie żona z dwójką
dzieci. A tu cała seria koncertów w Europie, Ameryce Południowej a
nawet Australii, rozłąka z najbliższymi mocno daje się weź
znaki.
Dodatkowo mam też inny projekt,
japoński, który nazywa się Mr. Vocalist. Był mi zaproponowany w
kraju kwitnącej wiśni coś na kształt tego co Rod Steward nagrał
na „American songbook". Byłem tym amerykańskim rockmanem,
który śpiewał japońskie popowe piosenki przetłumaczone na język
angielski. Brała w tym udział jakaś wytwórnia, której nazwy
nawet nie pamiętam. W każdym razie pierwszy album otworzył mi
drogę na japoński rynek, bo sprzedał się w dwóch tysiącach
egzemplarzy.
Nagrałem też ścieżkę dźwiękową
do filmu, brałem udział w wielu charytatywnych akcjach, dałem dużo
koncertów dobroczynnych, zdecydowanie ten czas należał do
twórczych.
Adam Dobrzyński: Mr.Big powraca, jak
to tłumaczysz?
Eric Martin: Ponieważ skontaktowałem
się z Billy'm Sheehanem w zeszłym roku, może nawet było to
wcześniej, by poprosić go żeby stworzył gitarę basową dla
małego dziecka, leworęcznego. On odpowiedział coś w stylu „hej,
dawno nie gadaliśmy" (!!). Rzeczywiście, nie rozmawiałem z
nim spokojnie coś między siedem a dziesięć lat. To było w
grudniu 2008 roku. Ach i przesłał mi prezent świąteczny... a to
była gitara basowa. Pamiętam dałem ją swojemu synowi. Zaczęliśmy
z Billym rozmawiać, nie o "Mr. Big" ale ot tak... po
prostu, może by być z powrotem przyjaciółmi. Potem okazało się,
że ma cały czas kontakt z Paul'em, trzecim członkiem zespołu, a
kiedy byłem we Włoszech, kilka lat temu, spotkałem się z Patem
Torpey’em, i trochę o tym rozmawialiśmy.
Ale to wszystko co się wydarzyło było
jakimś zbiegiem okoliczności. Paul Gilbert grał koncert w Los
Angelese w The House of Blues, a Ritche Kotzen, drugi gitarzysta -
otwierał koncert z Patem grającym na perkusji... niewiarygodne.
Grali nasz wspólny cover „Humble pie”.
Paul rozglądając się wyobrażał
sobie mnie stojącego na miejscu Ritchiego. Pomyśleli sobie, Boże
jakie to bezbolesne, jakie to proste- dajemy sobie radę, ale dla
niego to nie było takie proste. Właściwie nigdy nie dawaliśmy
sobie rady, zawsze były nieporozumienia. Rozstaliśmy się chociaż
mogliśmy jak Bon Jovi czy Aerosmith reaktywować się. Oni często
rozpadali się ale zawsze do siebie wracali. My też mogliśmy to
zrobić, ale niestety ogromny wstyd a może duma na to nie pozwoliły.
Rany już się zabliźniły, więc nikt się już tym nie przejmuje.
Byliśmy w szoku, że cały czas mieliśmy tylu wspaniałych fanów.
Gdy się reaktywowaliśmy i ruszyliśmy w trasę, dawny czar
powrócił. To była niesamowita podróż.
A: Ale czemu się w ogóle
rozpadliście?
Eric Martin: Nie zmuszaj mnie do
płaczu. Mr.Big rozpadł się dwa razy. Powrócił na przełomie 1996
i 1997 roku ale Paul Gilbert od nas wtedy odszedł. Byliśmy
podróżującymi wariatami a gdy pozyskaliśmy Ritchiego Kotzena,
znów robiliśmy to samo, jeździliśmy po świecie spędzając ze
sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę w autobusie, w samolocie,
czy na statku...obozując na całym świecie, wszędzie. I po prostu
było tego za dużo, nie do wytrzymania. Ale cofając się w czasie,
by dowiedzieć się kto co zaczął powiem tyle, spójrz, wtedy
myślałem, że nie zrobiłem niczego złego ale teraz zrozumiałem,
że byłem nie mądrym facetem. To wszystko to był mój mechanizm
obronny, nie mogłem tego znieść, bycie jak Mr. Big przestało mi
wówczas odpowiadać.
AD: Wielki hit „To be with you”
zanim powstał, musiałeś przejść długą drogę jako muzyk.
Pamiętasz swoje początki?
Eric Martin: Zacząłem jako
perkusista, mój ojciec był świetnym bębniarzem. Pamiętam jak na
każdą gwiazdkę dostawałem część do pełnego zestawu perkusji,
dokładnie od siódmego roku życia, wiec gdy miałem czternaście
lat, miałem już cały komplet. Pewnego razu, gdy byłem na próbie
szkolnego zespołu a mieszkałem wtedy we Włoszech, mój tata zaś
służył w armii, wokalista naszej kapeli nie przyszedł. Zacząłem
wówczas podśpiewywać i grać jednocześnie na perkusji ale nie
mogłem robić tych dwóch rzeczy naraz więc zacząłem tylko
śpiewać. Co prawda nie brzmiało to dobrze, śpiewałem bardzo
wysoko, mój głos się załamywał co pięć sekund ale miałem przy
tym mnóstwo energii. Gdy dorastałem, słuchałem dużo soulowej
muzyki, Otisa Reddinga, Winstona Picketta, Sama Cooka. Ale
potem moje życie zmieniło się, gdy usłyszałem po raz pierwszy
The Rolling Stones i Small Faces. Byłem tym porażony, chciałem być
jak młodszy brat Micka Jaggera. Odkąd usłyszałem The Rolling
Stones, zdecydowanie chciałem być przyrodnim dzieckiem ich
wokalisty.
Prześlij komentarz